Język raczej w użyciu niż w słowniku
O pułapkach polszczyzny, błędach językowych i o tym, co ma wspólnego polska gramatyka z zamkiem na Wawelu, rozmawiamy z Jackiem Wasilewskim, autorem książki „Bezecnik gramatyki polskiej”.
Co jest najbardziej bezecnego w polskiej gramatyce?
Przede wszystkim brak uporządkowania i logiki. Oczywiście gramatycy potrafią wyróżnić bardzo wiele wzorów, odmian i deklinacji, ale okazuje się, że pozostaje wiele wyjątków, różnych tradycyjnych reliktów, które powodują, że słowo nie odmienia się tak, jak byśmy oczekiwali. Np. Księżmi czy końmi, a nie koniami, księżami. To powoduje, że powstaje mnóstwo pułapek. Wzorce też się zmieniają. Kiedyś mówiło się „przekonywam”, dziś już mówi się „przekonuję”, a ludziom obie te formy się potem nakładają i powstają jakieś dziwne kontaminacje, jak przekonywuję.
To pierwszy powód tej bezecności, przez którą nie wiemy często jak mamy mówić: nie mam rewolwera czy rewolweru? Telewizora czy telewizoru? Jeśli nie mam telewizora, to dlaczego nie rewolwera? W polszczyźnie nie ma odpowiedniości, której byśmy się spodziewali. Drugi powód – formy poprawne wydają się niepoprawne. Kiedy używam poprawnej formy „mle” albo „mełł”, to i tak nikt tego nie rozumie; żebym został zrozumiany, muszę mówić niepoprawnie – ojciec mieli, ojciec mielił. Czasem to, co jest poprawne, jest kompletnie niezrozumiałe.
Kiedy mówimy o polskiej gramatyce, mówimy o jej formie uczonej w szkołach, a więc wychodzącej z twardego paradygmatu strukturalistycznego. Czy nie ten paradygmat jest winien temu, że wiele form językowych wydaje nam się nienaturalna i musi zostać wrzucona do worka z wyjątkami?
Tak, to podejście strukturalistyczne wyrasta z koncepcji francuskich językoznawców, zgodnie z którą istnieje rodzaj struktury, która jest piękna, ma w sobie odpowiedniości, różne opozycje i w tych opozycjach wszystko się pięknie układa. Przez to rodzi się u nas przekonanie, że wystarczy odkryć „prawdziwą strukturę języka” i się do niej odnosić. To odkryte jest poprawne, dobre i warto się tego trzymać A tymczasem język jest płynny, jest jak rzeka, on do tej struktury rzadko przystaje. Jak napisałem w „Bezecniku...”, mamy słowo opodal (tam, gdzie mieszkała kaczka-dziwaczka) i słowo nieopodal. Okazuje się, że u nas opodal i jego przeczenie to jest to samo. Gdy mówimy precedensowy i bezprecedensowy również okazuje się, że właściwie można użyć obu słów w tym samym kontekście.
Często traktujemy język jako rodzaj skarbu narodowego, dziedzictwa, takiego Wawelu, który należy chronić. Tymczasem na Wawelu jest mnóstwo przybudówek; byłem tam dwa dni temu i znów miałem nieodparte wrażenie, że to taka bryła polepiona. Tak samo z językiem. Na bieżąco dolepiamy coś do niego, żeby móc obsługiwać nowe sytuacje. Ta struktura nie jest stała, ale płynna. Niby nie mamy liczby podwójnej, a wciąż mówimy oczyma, rękoma. Większość z nas nawet nie wie dlaczego tak można, ale mówi. Najważniejsze więc jest to, żebyśmy mogli się w tym języku porozumiewać, a nie karać się nawzajem za jego błędne używanie.
Wydaje mi się, że gdyby w szkole było więcej zabawy językiem i gier pokazujących, do czego ten język służy, byłoby mniej katorgi i reakcji alergicznych na gramatykę. Weźmy prosty przykład: regulaminy. Gry językowe w przypadku regulaminów mogą kosztować wiele milionów złotych. Jest wiele spraw, w których okazuje się, że taki, a nie inny zapis w umowie może decydować, czy należą nam się wielkie pieniądze, czy też nie. Grałoby się jak w monopol. Jeśli traktujemy język jako rodzaj narzędzia, to musi on ewoluować, żeby zaspokajać nasze potrzeby. A jeśli potrzeby się zmieniają, inaczej spojrzymy np. na zapożyczenia czy jakieś zuchwałe próby słowotwórcze, ponieważ będziemy patrzyli od strony potrzeb, a nie struktury, która – nawet jeśli istnieje – to na pewno nie jest tak piękna, jak sobie to strukturaliści wymarzyli. Mroczna jest.
Porównał Pan język do Wawelu. Tymczasem Wawel – w powszechnym wyobrażeniu prastary gród piastowski – jest tak naprawdę budowlą pochodzącą z XX wieku, stworzoną w dzisiejszym kształcie w dwudziestoleciu międzywojennym przez Adolfa Szyszko-Bohusza. Czy podobnie nie jest z polszczyzną? Reformy językowe, na czele z tą największą w 1936 r., i inne formy odgórnego zarządzania polszczyzną nie mistyfikują nam trochę tego języka?
W dużej części bym się z tym zgodził. Gdy Antoni Lange w XIX w. chciał pokazać jak brzmi prawdziwy język polski, to w wierszy „Przekwinty” użył takich słów, które wówczas już trudno było zrozumieć po polsku… Można powiedzieć, że w każdym stuleciu budujemy język na nowo. Gdy dziś czyta się na przykład przygody krasnoludków Marii Konopnickiej, to tam jest tyle wyrażeń niezrozumiałych dla dzieci, że jest to dla nich lektura trudna, mozolna i wyczerpująca. To oczywiste więc, że zmieniamy nasz język. Zmieniali go również zaborcy, inaczej toczyły się losy języka w zaborze rosyjskim, a inaczej w pruskim i austriackim. I do czego innego polski był używany – nie był to np. język rozwoju nauki. I kiedy Wawel, o którym wspomnieliśmy, służył w XIX wieku Austriakom jako koszary, wówczas język polski musiał schronić się w kościele. To była przestrzeń polskości. Kościół został w pewnym momencie depozytariuszem polskości w języku, co spowodowało jego wsteczny charakter. Nie myślimy, jak za pomocą języka możemy eksplorować (ach, wolałbym polskie ogarniać!) coraz to nowe obszary, tylko raczej skłaniamy się do chronienia, konserwowania, gdyż mamy do języka nabożny stosunek. I to powoduje, że jest z tym naszym językiem problem; w szkole bardziej martwi niż cieszy, a bywa dla uczniów katorgą.
Napisałem tę książkę, ponieważ mój syn, będąc na nauczaniu zdalnym, często pytał, jakie coś jest w języku naprawdę, albo jak powinno być właściwie i zastanawiał się, po co on się musi tego wszystkiego uczyć, co mu to daje. Przecież jest nativem i po polsku mówić umie. Kiedy już miałem dość tych pytań, stwierdziłem, że po prostu wszystko mu wyłuszczę na piśmie, raz a dobrze. Kiedy skończyłem, okazało się, że wcale nie wyszła z tego książka dla dzieci. A także, że choć można było wszystko „tradycyjnie” wytłumaczyć, ale wolałem się tym językiem bawić, niż wpychać go w tabelki. Raczej pokazywać kłopoty, niż reguły. Wesołe językowe tragedie, niż rodzaje odmian. Okazuje się, że ta zabawa powoduje, że można zrozumieć i zapamiętać więcej zasad, niż kiedy zaczynamy naukę opierając się na zasadach.
Dla kogo jest w takim razie ta książka? Czy jest ostatecznie skierowana do dorosłych, a forma graficzna ma ułatwiać jej odbiór dzieciom?
Zacznijmy od formy graficznej. Jest ona ilustrowana przez Joannę Czupryniak, znaną rysowniczkę z Gliwic. Jej rysunki są bardzo zabawne, mnie bardzo rozśmieszyły. To nie są rysunki dla dzieci, choć kolorystyką nawiązują do tego typu ilustracji, dzięki czemu lepiej widać absurd. Ta książka jest dla tych, którzy właśnie absurd doceniają i są zainteresowani językiem, choć niekoniecznie zafiksowani na poprawność językową. Książka jest drogą odkrywania nowych rzeczy w języku i pośmiania się z naszej własnej nieporadności językowej. Tę książkę może przeczytać licealista, choć prof. Bralczyk we wstępie daje ostrzeżenie, że jest to pozycja bardzo zwodnicza. Nie może być traktowana jako rodzaj podręcznika, bo raczej nam wiedzę szkolną rozsadza, niż ją porządkuje. Nie byłoby dobrze, gdyby dzieci, które uczą się w szkołach, że są 3 czasy, nagle dowiedziały się, że może ich być w polszczyźnie nawet kilkanaście. To są burzliwe wody, na które można wypłynąć, jeśli lubi się gry językowe. Jeśli ktoś gra w kalambury – tak. Jeśli ktoś gra w scrabble – tak. Jeśli ktoś lubi poezję – tak. Natomiast jeśli ktoś bardzo chce trzymać się swoich jedynie słusznych zasad językowych, to ta książka może być dla niego trudna.
Dlatego jest w niej wiele elementów z gier komputerowych, filmów, piosenek, które pokazują raczej język w użyciu niż w słowniku.
A skąd pomysł na taką formę opisu polskiej gramatyki? Łotrzykowską, cwaniacką, przestępczą?
Na początku było tak, że chciałem zaprowadzić syna – nastolatka do porządnej dzielnicy z prosto wytyczonymi ulicami, gdzie łatwo będzie się połapać i wszędzie będzie można szybko trafić. Gdy okazało się, że kategorie gramatyczne mają w sobie tyle zakamarków, ciemnych miejsc i zapadni, gdzie łatwo się pogubić, gdy nagle pewne czasy były, a już ich nie ma (jak czas zaprzeszły), gdzie znikają nam przypadki od niektórych słów (jak z kanią, która pragnie dżdżu i mało osób wie, jaki jest tego dżdżu mianownik), to zaczęło mi to przypominać rodzaj łotrzykowskiego świata, w którym cały czas możemy być w nieprzewidywalnej sytuacji. Albo nagle nie mamy jakiejś formy, albo jest nam coś zabrane, jak liczba podwójna, albo gdy forma, której używamy, okazuje się fałszywa, i inaczej należałoby mówić. To jak z posiadaniem fałszywej monety. Z tego się właśnie wzięło to łotrzykowskie ujęcie.
Weźmy na przykład przypadki: mówi się, że one odpowiadają na pytania. A przecież wołacz nie odpowiada na żadne pytanie! Wyłamuje nam się z tego prawa, a jednocześnie zauważmy jak dziwnie się ten przypadek zachowuje obecnie. Jeśli kogoś wołamy, to możemy powiedzieć „Marcinie, chodź tutaj”, ale częściej powiemy „Marcin, chodź tutaj”. Natomiast jeśli chcemy powiedzieć coś negatywnego, nawyzywać, ustawić kogoś do pionu, to częściej używamy wołacza. Okazuje się, że on się nam bardzo dobrze osadził w rodzajach besztań czy napomnień. Świetnie pasuje nam, gdy chcemy kogoś nawyzywać w tramwaju, a do obsługi pozytywnych sytuacji wybieramy często mianownik. Wystarczy zacząć: ty… i wskakuje wołacz jak malowanie!
Myśli Pan, że tego typu podejście do gramatyki byłoby lepsze do pokazywania dzieciom w szkole?
Nie wiem. Dzieci uczą się języka w szkole znając już trochę ten język. A kiedy jest kartkówka i mają napisać, jak coś się poprawnie odmienia, to zaczynają się bać i stresować, aż w końcu przestają to lubić. Pytanie jest takie: czy kwestia sposobu egzekucji tej wiedzy (jakkolwiek egzekucję można tu rozumieć), braku radości z używania języka - jest problemem. Mnie się wydaje, że bardzo dobrze działają wyzwania językowe. I dobrze działa to, że ktoś się dobrze czuje w języku. Wtedy może go po swojemu poszerzać. Moja książka jest takim głosem o to, byśmy nie fiksowali się na poprawności językowej, bo język jest wartki i szybko nam się zmienia. „Bezecnik gramatyki polskiej” jest takim gabinetem luster, do którego wchodzimy i widzimy, że różne rzeczy niekoniecznie wyglądają tak, jak byliśmy do tego przyzwyczajeni. To, co wulgarne zamienia się w akceptowalne i odwrotnie, jak kutas i kiep. Natomiast co do samej metodyki nauki, to optowałbym za tym, żeby było w tym więcej zabawy, bo inaczej będzie jak z moim synem, który w pewnym momencie miał wszystkiego dość.
Jaka jest Pana ulubiona pułapka polszczyzny?
Chyba ulubionej nie mam, lubię wpadać we wszystkie. Gdy sam wpadam w jakąś pułapkę, to sam się z siebie śmieję i myślę sobie, jak łatwo językowi polskiemu jest również mnie zwodzić. Wszystkie pułapki mi się podobają. Tak jak z tym jeziorem, które ktoś obszedł i zastanawiamy się, jakie ono jest – obejdzięte? Wpadamy w rodzaj stuporu i to właśnie są moje ulubione momenty w używaniu języka. Kiedy wypadamy z toru. Bardzo lubię też czasowniki jąć i mleć, których poprawne formy są coraz częściej zapominana i jego poprane odmiany są dla nas coraz bardziej nienaturalne. Pamiętajmy jednak o tym, że ludzie, którzy popełniają błędy językowe, często nie są winni temu, że je popełniają. Jeśli jakieś dziecko mówi „szłem”, to być może mówi tak dlatego, że przez cały czas w domu słyszy matkę lub babkę, która mówi „szłam” i ucząc się naturalnie - samo mówi „szłem”. Gdyby częściej w domu był ojciec, który by mówił „szedłem”, to dziecko mówiłoby tak jak on. Tak więc im więcej będzie na przykład ojców, którzy mają czas cos mówić do dziecka, tym mniej będzie takich błędów.
Fot. Bezecnik gramatyki polskiej, fragment okładki