mobile
REKLAMA

Warszawa, która jest jak ciepły, letni deszcz

W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.

Zofia Zabrzeska
Warszawa, która jest jak ciepły, letni deszcz

Zdarza się, że brak planów jest zdecydowanie najlepszą perspektywą spędzenia piątkowego wieczoru. W tym przypadku brak zobowiązań oznacza możliwość zaparzenia gorącej herbaty, wejścia do łóżka i czytania książki aż do momentu, kiedy nie zmorzy nas sen. Banalne, nudne, oldschoolowe, ale przyznajcie sami: czego chcieć więcej?

Dźwięk sms-a wytrącił mnie z tych błogich rozmyślań. „Łazienki Królewskie, spacer z adrenaliną, dziś o 19:30, idziemy?”. Nigdzie nie idę, pomyślałam od razu, ale chwilę później odpisałam: „oczywiście, że tak!”.

Dwie godziny później wsiadłyśmy z moją Przyjaciółką, do środka lokomocji typowego dla Warszawianki Flancowanej. Tramwaj numer 18 zabrał nas z Placu Bankowego w stronę Mokotowa. Omyłkowo zamiast na Placu Zbawiciela wysiadłyśmy na Trasie Łazienkowskiej, jednak okazało się, że stamtąd do Łazienek jest już rzut beretem. Torbę miałam ciężką, bo po pracy zdążyłam jeszcze wejść do domu po kilka rzeczy: ciepłą kurtkę, bluzę, szalik, czapkę, rękawiczki. Z parasola zrezygnowałam w ostatniej chwili, ale o tym przypomniałam sobie dopiero wtedy, kiedy z niepokojem spojrzałam w niebo.

– Będzie burza, jak stąd do wieczności.

– Ale parasole dla nas masz?

–„Nie mam, zrezygnowałam na rzecz notesu, który ważył tyle samo co parasol, ale nie przejmuj się, w telewizji mówili, że nie będzie padać.

No cóż, nie od dziś wiadomo, że telewizja kłamie, a prognozę pogody da się przewidzieć ze stuprocentową precyzją jedynie z dwudziestominutowym wyprzedzeniem.

Fenomen zorganizowanych spacerów po Warszawie polega na tym, że nie trzeba znać dokładnego miejsca zbiórki, aby bez problemu dotrzeć do celu – liczba zgromadzonych w jednym miejscu ludzi pełni funkcję drogowskazu. Tak było i tym razem – tuż za bramą do Ogrodu Botanicznego UW stało około 150 osób! Wszyscy czekali na rozpoczęcie zwiedzania i chyba tylko ja w tym czasie zastanawiałam się, ile spośród zebranych wokół mnie osób ma ze sobą parasol… Wyjęłam z torebki notes, który jest moim wiernym towarzyszem podróży, skrupulatnie łatającym dziury w mojej pamięci.

Spacer rozpoczął się w miejscu, w którym niegdyś znajdował się Zwierzyniec, służący jako miejsce polowań Książąt Mazowieckich. Minęło wiele lat, a pamięć o Zwierzyńcu utkwiła w świadomości Warszawiaków na długo. Podobno w czasach PRL-u rodzice krnąbrnych dzieci straszyli je wściekłymi wiewiórkami, które według legendy przychodziły tutaj z pobliskiej Ambasady ZSSR. Wiewiórki są stale obecne na tym terenie, ale dziś nikt się ich nie boi, przeciwnie – dzieci chętnie zapraszają je do zabawy. Postrachem Łazienek Królewskich są natomiast lisy, które stanowią zagrożenie głównie dla pawi i ich małych. Nie zagrażają ludziom, chyba że tym, dumnym jak pawie! Co ciekawe, wciąż można spotkać tu raki amerykańskie, które są nosicielami dżumy, szczęśliwie niezagrażającej człowiekowi. Przewodnik profilaktycznie przestrzega nas jednak przed nimi, także dla tego, że robi się już coraz ciemniej… Zmrok rozświetlają błyski przepowiadające zbliżającą się burzę. Przewodnik prowadzi nas w głąb Królewskiej Rezydencji stromą ścieżką, wyłożoną kostką brukową i wspomina, że przy odrobinie szczęścia możemy spotkać sarnę, która mieszka tu od dziesięciu lat i jest systematycznie dokarmiana przez pracowników tutejszej ochrony. Ślizgając się po nierównym podłożu przypominam sobie, że nie raz widziała tę sarnę moja koleżanka, podczas porannego joggingu.

W pewnym momencie dotarliśmy do głazu czasu, umiejscowionego na zboczu, w formie monolitu z zegarem słonecznym wykonany w 1828 roku. Jego twórcą był Wojciech Jastrzębowski – odkrywca kompasu polskiego i ergonomii. Zegar jest oryginalny nie tylko dlatego, że cyfrę IV zapisano w nietypowy sposób, jako IIII, ale także dlatego, że znajdując się na nierównej powierzchni, wskazuje prawidłowy czas! Gnom zegara od niedawna wzbogacono o zabezpieczające wypustki, ponieważ wcześniej niszczyli go turyści.

Kiedy dotarliśmy do Starej Pomarańczarni, z przyjemnością usiadłam na murku nienapełnionej jeszcze wodą fontanny i zaczęłam skrupulatnie notować. Wtedy zaczęło padać, a zapisywane przeze mnie słowa ginęły bez śladu, rozpuszczane przez spływającą po nich deszczówkę. Przewodnik opowiadał o odkrytych przez Króla Stanisława Augusta naściennych iluzjonistycznych malowidłach. Lekko zrezygnowana spojrzałam na budynek Wielkiej Oranżerii i nagle wróciło do mnie wspomnienie pewnej słonecznej soboty. Być może miałam wtedy siedem, może osiem lat. Ubrana w elegancką sukienkę w granatowo-czerwoną kratę, z warkoczem francuskim zaplecionym na głowie, jadłam obiad z Rodzicami i Siostrą na werandzie Starej Pomarańczarni (naprzeciw której właśnie siedziałam). W pewnym momencie zapowiedziano występ jednego z najbardziej popularnych ówczesnych iluzjonistów, Macieja Pola. Aranżując kolejną sztuczkę, zaprosił mnie i chłopca z sąsiedniego stolika do uczestnictwa. Do dziś pamiętam przerażenie, które we mnie wywołał żartując, że za chwilę zamieni towarzyszącego mi chłopca w żabę! Tymczasem miałam teraz inne zmartwienie – byłam całkiem mokra! A spacer tak naprawdę dopiero się rozkręcał…

Gdyby ktoś zapytał mnie o zdanie, bez namysłu powiedziałabym, że najwyższy czas wracać. Nikt mnie jednak nie zapytał i dobrze, bo wkrótce przestało padać. Ruszyliśmy dalej i już po chwili dotarliśmy w niepozorne miejsce, w którym kiedyś znajdowały się Łaźnie Lubomirskich – dające początek Łazienkom Królewskim. Miałam tam tylko jedną refleksję – są Łazienki, są Łaźnie – a zatem musi być mokro! Stamtąd szybkim krokiem (zaczęło lać jak z cebra) przeszliśmy szeroką ścieżką, oświetloną poustawianymi gdzieniegdzie niskimi zniczami i dodarliśmy do Białego Domku. „Drodzy Państwo, gdybyśmy żyli za czasów panowania Króla Stanisława, bylibyśmy teraz cali mokrzy”. Naprawdę? Zerknęłam na swoją przemokniętą puchową kamizelkę, sponiewierany wiatrem szalik i kałużę w butach i pomyślałam sobie, że właściwie nigdy nie byłam zwolenniczką monarchii…

Biały Domek był pierwszą Królewską Rezydencją, a właściwie podmiejską willą ostatniego króla Polski. Niegdyś przebywał tutaj Ludwik XVIII, który cierpiąc na podagrę przemieszczał się wyłącznie na wózku inwalidzkim, przez co zyskał miano „Król Fotel”. W tamtym czasie znajdował się w tym miejscu kanał, w którym można było łowić ryby. Znam co najmniej jedną osobę ze swojego otoczenia, którą zaciekawiłaby ta historia, jednak mnie zainteresowała inna opowieść. Kiedy doszliśmy do pomnika Norwida, okazało się, że Cyprian Kamil nie tylko „wielkim poetą był”, ale także malarzem. Jego mistrzem w tym fachu był Jan Klemens Minasowicz, który, mówiąc oględnie, był dziwakiem, o czym świadczy chociażby fakt, że zbierał czerstwe bułki. Mieszkał na Krakowskim Przedmieściu, dlatego w niedziele pojawiał się w kościele św. Anny. Podczas jednej z mszy zakochał się w kobiecie, która na jego nieszczęście okazała się mężatką. Jan Klemens obdarzył ją jednak uczuciem tak silnym, że wraz z jej śmiercią pojawił się na pogrzebie, a po kilku tygodniach we współpracy ze swoimi kolegami, wykopał jej ciało z ziemi, odrąbał głowę i skonstruował w swoim mieszkaniu „ołtarzyk”, będący miejscem kultu ukochanej. Legenda głosi, że kiedy Jan Klemens opuszczał kraj, zabrał głowę ze sobą, co dało wyraz powiedzeniu: „stracić dla kogoś głowę”.

Spacer trwał jeszcze jakiś czas, kilka epizodów, choć niezwykle ciekawych, umknęło mojej pamięci z uwagi na to, że w ulewnym deszczu robienie notatek było czynnością karkołomną. Nie dotrwałyśmy do końca spaceru. Cóż, jak mówi jedna z moich Koleżanek – nie zawsze cel ma znaczenie, czasem liczy się droga. W pewnym momencie, całkowicie przemoknięte, zdecydowałyśmy się zamówić Ubera. Na kilkuminutowy czas oczekiwania, znalazłyśmy bezpieczne schronienie, tuż przy budce ochroniarskiej, skąd bardzo dobrze było widać nadjeżdżające samochody. Nas natomiast nie było widać wcale, bo kiedy wreszcie przyjechał kierowca-wybawiciel, nie zauważył nas i odjechał, mimo że wymachiwałyśmy w powietrzu rękami jak opętane świtezianki. Na szczęście chwilę później nadjechał kolejny samochód i szczęśliwie dowiózł nas do domów, gdzie każda z nas, po wizycie w Łazienkach Królewskich, mogła wziąć gorącą kąpiel…

Fot. Zofia Zabrzeska

KOMENTARZE

aktualności

więcej z działu aktualności

sport

więcej z działu sport

kultura i rozrywka

więcej z działu kultura i rozrywka

Drogi i Komunikacja

więcej z działu Drogi i Komunikacja

Kryminalne

więcej z działu Kryminalne

KONKURSY

więcej z działu KONKURSY

Sponsorowane

więcej z działu Sponsorowane

Biznes

więcej z działu Biznes

kulinaria

więcej z działu kulinaria

Zdrowie i Uroda

więcej z działu Zdrowie i Uroda