Warszawa – miasto, w którym można przemieścić się w czasie
Nie – nie jestem hipsterką. Niektórzy twierdzą, że mam hipsterskie okulary, jednak ja uważam, że są bibliotekarskie, takie trochę retro. Lubię retro, a jeszcze bardziej lubię kawę. Gdy wychodzę z kościoła na Placu Zbawiciela z powodzeniem mogłabym zostać uznana za wnuczkę Jana Machulskiego z filmu Vinci – jeśli wiecie co mam na myśli… Patrząc na jeden z najpiękniejszych warszawskich Placów nagle nabrałam wielkiej ochoty na espresso macchiato.
Dobrej włoskiej kawy można napić się tuż obok, choć miejsce z założenia jest francuskie. Nie wiem właściwie dlaczego, ale wszędzie gdzie jestem mam skłonność do tworzenia grup kawowych. Tym razem nie znalazłam jednak towarzyszy, bo kiedy zmuszeni pogodą weszliśmy po drodze do Pijalni Ziół przy Marszałkowskiej, wypiliśmy rozgrzewającą korzenną herbatę. Stamtąd już pewnym krokiem poszliśmy w kierunku Muzeum Życia w PRL-u, które jeszcze do niedawana mieściło się na warszawskiej Pradze. Dziś jego siedziba znajduje się przy ulicy Pięknej 28/34. Trudno właściwie o bardziej adekwatny adres niż sąsiadujący z Muzeum socrealistyczny Plac Konstytucji, na którym z powodzeniem można poczuć ducha PRL-u. Istotnie, o tym że jesteśmy w miejscu wyjętym z innej epoki przekonujemy się już z chwilą przekroczenia progu drzwi wejściowych. Kasjerka wita nas co prawda znad lady, na której znajduje się nowoczesna technologia w postaci kasy fiskalnej i terminala płatniczego, ale tuż obok niej znajdują się towary żywcem wyjęte z PRL-u, jak chociażby charakterystyczne okrągłe gumy do żucia, które już po chwili traciły smak, ale i tak stanowiły obiekt westchnień ówczesnych nastolatków.
Bilety, które otrzymaliśmy do złudzenia przypominały kartki stanowiące walutę przetargową lat 70-tych. Teraz mogliśmy wejść do środka. Zastanawiając się, w którą stronę się udać, intuicyjnie poszliśmy w lewo, w kierunku małego pomieszczenia. Tam na jednej ze ścian wisiały rolki papieru toaletowego, który jeszcze wciąż pojawia się w niektórych miejscach – bywa, że nawet na warszawskim Mordorze… Zresztą, tak jak w przemysłowym Służewcu, tak i tu, gdzieniegdzie rozwieszone są instrukcję BHP z założenia ułatwiające funkcjonowanie w zakładzie pracy. O tym, że „pracując bez okularów stracę wzrok” codziennie rano przypominają mi koledzy z Domaniewskiej, niemniej rzadko zdaje sobie sprawę z tego, że ponoszę odpowiedzialność także za ewentualne wypadki. Idąc dalej odnajdujemy sprzęty gospodarstwa domowego, wśród nich dobrze mi znany odkurzacz, którego jako dziecko nie byłam wstanie udźwignąć, bo ważył około 8 kg, za to kolor intensywnej mięty bardzo mi się podobał. Większości z oglądanych eksponatów nie pamiętałam, bo urodziłam się w okresie transformacji, jednak niektóre spośród opakowań były mi dobrze znane, zapewne dlatego, że był w Polsce taki czas, kiedy puszki stanowiły istotny element wystroju wnętrza, co za tym idzie przechowywano je z namaszczeniem przez lata, raz po raz dokładnie je polerując.
O zapachach tamtych lat przypomina flakonik Być Może, którego lubiła używać moja Mama i mydło Kama, o istnieniu którego nie miałam pojęcia.
Można tam znaleźć robioną na źródlanej wodzie oranżadę, ale przede wszystkim napić się aromatycznej kawy! Zamawiając espresso i cappuccino, poprosiłam, aby były podane w filiżankach przypominających te znane mi z restauracyjnego wagonu PKP. Pytając o historię Muzeum dowiedziałam się, że ekspres, do którego właśnie dosypywano ziarna został ofiarowany w prezencie i pochodzi z lat 70-tych. Niedawno został odrestaurowany i stanowi niejako symbol znajdującej się tu niegdyś kawiarni „Hawana” – swego czasu jednej z najpopularniejszych na mapie Warszawy. Tak właśnie przeszłość przeplata się z teraźniejszością tworząc pewną ciągłość, która niezmiennie zaprasza na wspólną kawę…
Fot. Zofia Zabrzeska