Dwadzieścia tysięcy mil wiślanej żeglugi i inne historie hulajnóg
Przechadzając się po dużych miastach, w tym Warszawie, zwłaszcza o cieplejszej porze roku, nie sposób nie zauważyć, że Polacy zakochali się w hulajnogach elektrycznych i wszelkich innych przejawach współdzielonej elektromobilności. Czasami jednak zdaje się, że to dość trudna miłość, zwłaszcza dla hulajnóg
Kiedy to było?
Początek elektrycznych hulajnóg w Warszawie zdaje się, jak gdyby miał swoje miejsce w odległych, zamierzchłych czasach, a było to jednak relatywnie niedawno, bo w 2018 roku.
Każdy, kto choć raz korzystał z tych pojazdów, pamięta swój pierwszy raz. W końcu pierwsze razy są z reguły wyjątkowe. Najpierw sceptycyzm, trochę strachu. U wielu z nas na bank pojawiła się kiedyś myśl pokroju „a co to za ustrojstwa? Czemu ich wszędzie tak wiele?”. Następnie pojawia się ciekawość, fascynacja, myśl typu „rety, też tak chcę! Aż sam był spróbował” i poszło. Potem już nie sposób było nie przejechać się po raz kolejny i kolejny, zwłaszcza gdy w naszych zabieganych życiach czasu jest niewiele, musimy być wszędzie naraz i wszystko musi być gotowe na wczoraj.
Współczesny obraz miasta
Od tamtego momentu miejski krajobraz, przepełniony różnokolorowymi hulajnogami elektrycznymi, czy to stojącymi w równym rządku przy przystankach autobusowych, czy wypełniający ścieżki rowerowe, stał się widokiem, do którego wielu z nas zdążyło już przywyknąć.
Jednoślad na minuty, za nieduże pieniądze, na wyciągnięcie ręki, banalny w obsłudze – brzmi jak dobrodziejstwo XXI wieku. Trudno zatem się dziwić, że elektryczne hulajnogi tak szybko podbiły serca Warszawiaków. W końcu, jak wynika ze stołecznego raportu, ok. 100 tys. z nas od czasu do czasu lubi poczuć wiatr we włosach, przemierzając miasto na wypożyczonej hulajce… lub po prostu bardzo się spieszy na autobus. Co jednak z „sercami” hulajnóg? Nie dosłownie, rzecz jasna.
Choć wielu z nas kocha hulajnogi, to trudno powiedzieć, co to za rodzaj miłości. Często się zdarza, że możemy znaleźć nasze ukochane jednoślady porzucone, zabiedzone, brudne, połamane, a czasami potraktowane jak zwykły śmieć – siedzące głęboko w śmietnikach. Chyba najbardziej przejmującym widokiem, na jaki trafiłem, była hulajnoga wyłowiona z Wisły. Cała zabrudzona, zepsuta, niekochana. Na swój sposób urzekła mnie na tyle, że zrobiłem jej zdjęcie i postanowiłem o tym napisać.
Szanujmy hulajnogi
Skąd zatem w Warszawiakach ten stosunek love-hate relationship? Czy to kwestia braku poczucia odpowiedzialności, bo to w końcu nie moje, więc „niczyje”? A może powód jest inny? Trudno powiedzieć. Przypomina mi to historię z dzieciństwa, gdy na moim osiedlu zamontowano trampolinę. Była ona ulubioną zabawką wszystkich dzieci z okolicy przez niespełna dwa miesiące, zanim została podziurawiona i doszczętnie zdemolowana. Nowa trampolina na osiedlu już nigdy się nie pojawiła, a dzieci musiały znaleźć inną rozrywkę.
Hulajnóg elektrycznych mimo to raczej w mieście prędko nie zabraknie. Co prawda zimą znikają z ulic, tak raczej nie odlatują w ciepłe kraje, tak zgaduję. Nawet jeśli, to nauczyły nas, że w cieplejsze dni znów wygrzewają się w słońcu i czekają na pasażerów. Mimo wszystko szanujmy dobro wspólne, bo nie wiadomo, jak długo ono z nami zostanie.
fot.Jakub Bielawski/Facebook