Polskie krótkometrażówki znowu przyciągnęły widzów
Po sukcesie frekwencyjnym pierwszego zestawu „Najlepsze polskie 30’” przyszedł czas na drugą odsłonę cyklu. W Elektroniku wyświetlono cztery wyjątkowe krótkie filmy i dyskutowano z ich twórcami.
Na pierwszy rzut oka pomysł wprowadzenia do kin zestawu filmów krótkometrażowych wydaje się pomysłem ryzykownym. Zazwyczaj na wielkim ekranie dominują długie metraże. W przeszłości 30-minutówki bywały wyświetlane co najwyżej jako przystawka przed daniem głównym, czyli właśnie długimi produkcjami. Dzisiaj z ich dostępnością bywa jeszcze gorzej. Zazwyczaj są dostępne jedynie w obiegu festiwalowym. Mimo to zdecydowano się na odważny krok i bezprecedensowe wprowadzenie w styczniu do szerokiej dystrybucji trzech rodzimych krótkometrażówek, prezentowanych w ramach jednego seansu, pod szyldem „Najlepsze polskie 30’”.
Eksperyment się powiódł, a filmy obroniły się jakością, przyciągając do sal kinowych zaskakująco dużą liczbę widzów. Nie dziwi zatem, że projekt doczekał się kontynuacji i zdecydowano się na wprowadzenie kolejnego „seta”, złożonego tym razem z czterech świetnych produkcji. Premierę drugiego zestawu zaplanowano na 20 kwietnia, jednak tydzień wcześniej Kino Elektronik zaprosiło publiczność na pokaz przedpremierowy, połączony ze spotkaniem z twórcami.
Niewątpliwą siłą „Najlepsze polskie 30’ II” jest różnorodność. Cztery krótkie filmy to nie tylko podział na trzy fabuły i jeden dokument. To przede wszystkim podział na cztery światy, które oscylują wokół relacji rodzinnych, ale są całkowicie odmienne pod względem emocji. W programie znalazły się filmy: „Ja i mój tata”, „Nazywam się Julita”, „Baraż” oraz „Więzi”.
Po seansie w pierwszej kolejności mikrofon powędrował do rąk Zofii Kowalewskiej, niesamowicie utalentowanej reżyserki, która będąc jeszcze w klasie maturalnej stworzyła film „Więzi”. Przez 40 godzin utrwalała na „taśmie filmowej” życie swoich dziadków i przekształciła je ostatecznie w 30 minut wyśmienitego dokumentu. Jej dzieło zyskało światowy rozgłos trafiając na festiwal Sundance i oscarową shortlistę. Kowalewska była pytana, czy przyszedł jej do głowy pomysł, żeby wykorzystać sukces produkcji i rozwijać go dalej w stronę filmu fabularnego.
- To jest mój pierwszy film, który zdobył jakieś laury. Czuję, że takie proste przekształcenie go na fabułę byłoby zbyt łatwe. Wykluczam przełożenie go w kategoriach 1:1, ale nie ukrywam, że te rodzinne relacje, duszne, skonfliktowane, ale właśnie bardzo bliskie to jest coś, co mnie interesuje i mam zamiar rozwijać to fabularnie. Szczególnie dlatego, że teraz jestem na filmówce (Wydział Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej PWSFTviT w Łodzi - przyp. autora) i mam okazję pracować nad takimi projektami.
Podczas projekcji w Kinie Elektronik liczną reprezentację miał film „Nazywam się Julita”. Na fotelach zasiedli jego reżyser Filip Dzierżawski oraz odtwórczynie głównych ról Aleksandra Skonieczna i Marta Ścisłowicz. Było to o tyle cenne, że o sile „Nazywam się Julita” stanowią w ogromnej części właśnie te dwie aktorki. Dzierżawski, który został porównany przez moderatora rozmowy do Stanleya Kubricka, miał na ten film specyficzny zamysł. Na planie jest perfekcjonistą, który niezwykle przejmuje się końcowym rezultatem swojej pracy. Scena, która w rzeczywistości nie wygląda tak, jak sobie zaplanował w głowie, nie ma szans trafić ostatecznie do jego filmu. Choć dopracował swoją wizję do perfekcji i oddał w ręce widzów świetnie zrealizowany film to jednak nie jest on jedynym ojcem sukcesu. Konieczna i Ścisłowicz wybijają się u niego na pierwszy plan, wcielając się bezbłędnie w rolę matki i córki. Sam reżyser przyznał, że sukces jego filmu bazuje właśnie na wybitnej pracy aktorek. Dzierżawski nie wahał się zostawić im wolnej ręki, dzięki czemu obie panie same stworzyły swoje postacie i doskonale je zrozumiały.
Największe zainteresowanie wśród widzów wzbudził mimo wszystko film „Ja i mój tata” z Łukaszem Simlatem i Krzysztofem Kowalewskim w rolach głównych. Reżyser Alek Pietrzak i autor zdjęć Mateusz Pastewka, wspólnymi siłami stworzyli scenariusz opowiadający historię Edwarda, który opiekuje się ojcem chorym na Alzheimera. Obaj mężczyźni toczą walkę z czasem i z męskim tłumieniem emocji, żeby zbliżyć się do siebie, zanim stracą kontakt na zawsze. W filmie wykorzystano ciekawe kadry, które sprawiają wrażenie bardziej wspomnień, niż rozgrywającej się rzeczywistości.
- Wszystkie zabiegi, które zastosowaliśmy, czyli odpowiednie zdjęcia, frontalne ujęcia, trochę mają nawiązywać do fotografii z albumu, bo tak właśnie zapamiętujemy ludzi, którzy odeszli. Przez pryzmat oglądanych zdjęć, czy filmów. Zrobiliśmy tak dlatego, że mieliśmy do opowiedzenia historię, która wydarzyła się na przestrzeni 3-4 lat. Koncepcja filmu krótkometrażowego, żeby łapać jak najwięcej skrótów. Mamy 30 minut, chcemy opowiedzieć w tym czasie skomplikowaną relację. Moglibyśmy pewnie wejść w ten film inaczej, ale jeśli zaczynamy opowieść od bohatera, który mówi „to jestem ja, to jest moja praca, to jest mój samochód, a to jest mój ojciec” (…) to musieliśmy budować naszą koncepcję wizualną dookoła albumowości – tłumaczył Pastewka.
Reżyser filmu był z kolei pytany w jaki sposób przygotowywał się do tworzenia krótkiego metrażu od strony merytorycznej. Wskazywał różne źródła, z których korzystał, lecz największe znaczenie przypisał rozmowie z pewnym uczonym.
- Pamiętam rozmowę z prof. Karnowskim. On powiedział takie zdanie, które nam pomogło w pisaniu scenariusza, ale jest zarazem bardzo przerażające. My byliśmy ciekawi jak daleko możemy się posunąć. Czy są jakieś limitacje, czego człowiek z zaawansowaną chorobą Alzheimera np. by np. nie zrobił. On się chwilę zastanowił i powiedział nam: „W sumie cokolwiek wymyślicie, nieważne jak durne, czy nieprawdopodobne, to jest to możliwe”. Jak zastanowiliśmy się nad tym poważniej to dotarło do nas, jak bardzo jest to przerażające.
Czwartym filmem prezentowanym w trakcie pokazu „Najlepsze polskie 30” II” był „Baraż”, który wyszedł spod ręki Tomasza Gąssowskiego, znanego do tej pory głównie ze swojej twórczości muzycznej. Ceniony 55-latek jest autorem muzyki m.in. do „Sztuczek” czy „Imagine”. Za kompozycje do tej drugiej produkcji otrzymał nawet MocArta Radia RMF. W swoim reżyserskim debiucie przygląda się bezrobotnemu Zydze, w przeszłości graczowi piłkarskiej okręgówki. Mężczyzna na prośbę kolegów wraca na boisko i jednocześnie próbuje nauczyć syna zasad rządzących światem.
Film, którego istotnym elementem jest środowisko futbolowe wymagał odpowiedniego zrozumienia tematu przez aktorów, wcielających się w rolę ojca i syna. Reżyser chwalił przysłuchujących się rozmowie Jacka Borusińskiego i Oliwiera Kozłowskiego. Według Gąssowskiego ta dwójka doskonale sobie poradziła, a w czasie ich współpracy wytworzyła się specjalna więź. Kompozytor komplementował szczególnie debiutującego Oliwera Kozłowskiego. Nastolatek lubi grać w piłkę, więc wejście w filmowy świat piłki nożnej nie było dla niego problemem. Co ciekawe okazało się, że chłopak jest mistrzem Polski młodzików w akrobatyce.
Drugi zestaw „Najlepsze polskie 30’” to kino, z któym warto się zapoznanć. Cieszy fakt, że po raz kolejny sala Elektronika wypełniła się widzami, a pokaz krótkometrażówek staje się powoli ważnym wydarzeniem społecznym, które wzbudza emocje i o którym można przede wszystkim porozmawiać.
Adam Kutryba