Trochę sklep, trochę restauracja
Specjalnością XIX wiecznej Warszawy były tak zwane handelki z pokojami do śniadań. Odeszły w niebyt jak wiele innych stołecznych lokali i zawodów. Czym były te miejsca? Kto w nich bywał?
Handelek był to z reguły sklep kolonialny z winami, wódkami, likierami, cukierkami, kawą, przyprawami, czyli przysłowiowym mydłem i powidłem. Za sklepem były pokoje gościnne. W pokojach tych serwowano dania przeróżne, od wykwintnych do całkiem pospolitych, jednak właściciele i obsługa owych przybytków za punkt honoru stawiała sobie zapewnienie jak najlepszej obsługi i jakości posiłków oraz napitków.
W jednym z najstarszych handelków - u pana Krzymińskiego na ulicy Trębackiej 13 - gości witał napis „Dokumenty i płynne dowody z roku założenia firmy 1828”. Na pólkach pyszniły się rzędy zmurszałych butelek pełnych przeróżnych trunków. Handelek ten oferował tylko jedno danie w każdy dzień tygodnia. Serwowano m.in. gęś, sztufadę, pieczeń huzarską, cielęcinę z nerką. W każdy czwartek były flaki zapiekane po warszawsku. Potrawy były wyśmienite. Po sprzedaży interesu subiektowi Witkowskiemu w poniedziałki zaczęto podawać kiełbasę z kapustą. Danie to podawano niemal w każdej knajpie dorożkarskiej, jednak przyciągało ono do lokalu tłumy ludzi.
Do knajpek tych wina, likiery i koniaki sprowadzano z Francji, Węgier i Hiszpanii. Z czasem piwnice zmieniały się w muzea i często nawet właściciele nie wiedzieli, jakie skarby znajdują się w ich posiadaniu. Obsługa grała z gośćmi w swego rodzaju zgaduj zgadulę, polegająca na serwowaniu biesiadnikom trunków, których to nazwy następnie zgadywano. Oczywiście im bardziej zacny był to napitek, tym większy splendor spływał na prowadzącego lokal gastronomiczny.
W tych lokalach bywała śmietanka towarzyska Warszawy. W handelku Antoniego Stępkowskiego na Wierzbowej stałem gościem był słynny utracjusz Hrabia August Potocki, zwany „Guciem”. U Krzymińskiego stały stolik miał Kornel Makuszyński, któremu sekundowali dramatopisarz Włodzimierz Perzyński, Bruno Winawer i kilku innych. Obsługa stawała na głowie, aby dogodzić gościom, dlatego też biesiady trwały czasem 48 godzin. Ale o tym następnym razem.
Robert Dzięgielewski