mobile
REKLAMA

Małe Włochy w dużym mieście

W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.

Zofia Zabrzeska
Małe Włochy w dużym mieście

Kiedy myślę o celebracji życia, w naturalny zupełnie sposób widzę siebie we Włoszech. Jednak nie zawsze można być przecież we Włoszech… Zwłaszcza, w tych momentach, kiedy jest się akurat w pociągu relacji Katowice – Warszawa Centralna, z poprzedzającą podróż pobudką o piątej nad ranem i marzeniem o mocnej kawie. No właśnie, marzenia! – mają to do siebie, że w przeważającej części, w mniejszym lub większym stopniu, z takim, czy z innym skutkiem, można je realizować. I tak na przykład wysłanie sms’a z pociągu, może poskutkować iście włoskim espresso, czekającym na Ciebie w pracy.

Ktoś – przy okazji innej podróży – w pociągu do Poznania – powiedział mi, że ta sama kawa zawsze smakuje inaczej. Podobno zwłaszcza w przypadku kobiet, jej smak uzależniony jest od kontekstu, okoliczności, towarzystwa i aktualnego samopoczucia. -Być może -. Jednak w przypadku Kimbo jest zupełnie inaczej, ona zawsze smakuje wyjątkowo, zresztą tak, jak miejsce, z którego pochodzi…

Neapol. Zobaczyć to miasto i umrzeć, albo co gorsza – zostać zabitym. Dobrze pamiętam tamten wieczór, kiedy razem ze znajomymi wracaliśmy z erasmejskiej imprezy. Cisza i spokój, tak bardzo nietypowe dla tego miasta, już na wstępie powinny nas zaniepokoić. Tymczasem szliśmy dalej wąską i długą ulicą, śmiejąc się na cały głos. Właściwie nasz śmiech, był jedynym słyszalnym dźwiękiem, do czasu aż zaczął mu wtórować warkot skuterów. W momencie, kiedy dwie Vespy zajechały nam drogę, intuicyjnie odskoczyłam na bok i znalazłam się pomiędzy rusztowaniem, postawionym tam na okoliczność remontu, a figurką Maryi Panny postawioną z pewnością na okoliczność sytuacyjną zbliżoną do tej, w której przyszło mi się wówczas znaleźć. Santa Madonna (!) pomyślałam w tej samej chwili, kiedy tuż nad moją głową pojawił się nóż skierowany w moją stronę, a trzymany w ręku przez zakamuflowanego przy pomocy szalika Złodzieja. Gdyby ktoś, kilka minut wcześniej zapytał się mnie, co zrobiłabym w podobnej sytuacji, z przekonaniem godnym lepszej sprawy odpowiedziałabym, że oddałabym barbarzyńcy torebkę, następnie opróżniłabym zawartość swoich kieszeni, potem uśmiechnęłabym się z wdziękiem i podziękowała, że nikt nie zrobił mi krzywdy. Tymczasem było przeciwnie. Torebki nie oddałam, a na rozkaz, żeby ją oddać powiedziałam stanowcze nie!

Potem przez kilka minut biegłam, wykrzykując po drodze naprzemiennie imiona Najświętszej Panienki i słowa, uznane powszechnie za obraźliwe. Razem ze mną, uciekli też pozostali. Dotarliśmy do naszej włoskiej hacjendy cali i bezpieczni, zdając sobie sprawę z naszych powstańczych korzeni. Kto by pomyślał, że w kraju, w którym tak mocno celebruje się życie można być tak blisko śmierci? Mimo wszystko, wspominam tę historię z dużym sentymentem, pijąc kolejne tego dnia espresso Kimbo.
Nie można jednak poprzestać na kawie. W celebrowaniu życia liczy się jeszcze jeden aspekt. Chodzi o kadrowe postrzeganie rzeczywistości, które pozwala cieszyć się tym, co dobre i dostrzegać jedynie to co piękne. Nagle okazuje się, że nawet te wspomnienia, które nie są do końca atrakcyjne, można w jakimś stopniu wyretuszować lub edytować do skutku. Może dlatego, tak chętnie odnajduje Neapol na ulicach Warszawy…

Smak prawdziwie włoskiej pizzy i Penne alla Norma odnalazłam już dawno, w restauracji nazwanej na pamiątkę jednej z najdłuższych neapolitańskich ulic (przedzierających miasto na pół), ale dopiero kilka tygodni temu trafiłam do miejsca, w którym mogłabym spędzać każdy wieczór. Wracając do domu, okrężną drogą, razem ze znajomymi zwróciliśmy uwagę na restaurację, której nazwa zbliżona jest do włoskiego rynku i wtedy drogę zajechał nam skuter… Wróć, nie było skutera, za to kilka włoskich akcentów, widocznych już przez witrynę trattorii.

Wróciłyśmy tam po kilku dniach i usiadłyśmy do stołu, zastawionego na typowo włoską modłę. Zu od razu zwróciła uwagę na poustawiane gdzieniegdzie charakterystyczne buteleczki, znane jej z Sycylii.
Chinotto –kojarzysz? Zapytała i po chwili dodała: wiesz, to jest trochę jak cola, ale z drugiej strony zupełnie nie. To po prostu trzeba skosztować, bo to jest absolutnie do niczego niepodobne… I właśnie wtedy, podszedł do nas człowiek podobny do Bartosza Opanii i zapytał, czy może w czymś pomóc. Zdążyłyśmy już złożyć zamówienie więc uśmiechnęłyśmy się tylko. –ale może jednak? Jestem szefem kuchni i wolałbym się upewnić, czy na pewno wybrałyście to co najlepsze…

Gościnność, typowo włoska, typowo polska, taka jak w domu. No właśnie, bo niezależnie od tego w jakim mieście mieszkacie, pracujecie, możecie cieszyć się życiem i brać z niego to, co najlepsze. A jeśli nie jesteście pewni co wybrać, zawsze możecie zaczekać na szefa kuchni. On z pewnością dobrze Wam doradzi.

PS Tekst dedykuję Marcinowi i Bernardowi. Miejsce, które stworzyli nie przetrwało trudnego czasu pandemii, ale mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze przy wspólnym stole i znów poczujemy się, jak we Włoszech. 

Fot. Zofia Zabrzeska

KOMENTARZE

aktualności

więcej z działu aktualności

sport

więcej z działu sport

kultura i rozrywka

więcej z działu kultura i rozrywka

Drogi i Komunikacja

więcej z działu Drogi i Komunikacja

Kryminalne

więcej z działu Kryminalne

KONKURSY

więcej z działu KONKURSY

Sponsorowane

więcej z działu Sponsorowane

Biznes

więcej z działu Biznes

kulinaria

więcej z działu kulinaria

Zdrowie i Uroda

więcej z działu Zdrowie i Uroda