Teatr najlepszy na świecie
W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.
Legenda głosi… Wróć! – Legendarna Postać głosi, że był taki wieczór (z tego, że był chłodny należy wnosić, że działo się to jesienią, może nawet zimą, choć z drugiej strony, biorąc pod uwagę, to co w tej chwili dzieje się za oknem, równie dobrze mogło być to lato…), kiedy Jeremi Przybora oglądał telewizję! W pewnym momencie, zadzwonił do swojego syna –jednego z czołowych specjalistów w dziedzinie reklamy i poprosił, żeby Ten, jak najszybciej włączył telewizor na wskazaną stację… Jesteście ciekawi, co wówczas nadawano? Być może była to Pani Serwusowa; Lutownica, ale nie pistoletowa, tylko taka kolba; może Francuska piosenka lub Piosenka o sokole? Nie wiadomo, jedno jest pewne – tamtego, pamiętnego wieczoru Jeremi Przybora, oglądając zupełnym przypadkiem, występ artystyczny grupy teatralnej Mumio, wyznał swojemu synowi, że już od dawna nic tak bardzo, a zarazem inteligentnie go nie rozśmieszyło…
Jak można przypuszczać, ta historia ma swój dalszy ciąg – kilka dni później Kot Przybora, odnalazł znanych wówczas jedynie wąskiej publiczności Artystów i zaangażował ich w duży projekt medialny. Dziś, wystarczy powiedzieć: KOPYTKO i wszystko staje się jasne… I tak o to doszliśmy do momentu, w którym zaczynacie się zastanawiać: dlaczego Wam o tym opowiadam? Odpowiedzi na zadane pytania, można szukać w Internecie, więc i tym razem z pomocą przyjedzie Wam Wikipedia. Otóż czytamy w niej, co następuje: „Mumio to grupa teatralna założona w 1995 roku w Katowicach”. Mieszkając i dorastając w tym mieście, wielokrotnie miałam okazję oglądać występy Mumio na żywo, ale także spotykać poszczególnych jego członków, poza sceną –czy to w kościele, czy to w sklepie… Dziś wiem na pewno, że było to dla mnie pierwsze spotkanie z teatrem prezentującym autoironiczny humor absurdalny, a co za tym idzie miłość od pierwszego wejrzenia, w takim właśnie gatunku sztuki. Brakowało mi tego tu, w Warszawie…
Tymczasem, kiedy kilka dni temu, koleżanka zapytała mnie, czy nie mam ochoty wybrać się po pracy, na spektakl Teatru Pijana Sypialnia, organizowany w ramach projektu „Teatr na leżakach” w Starej Prochowni Żoliborz, bez trudu zmieniłam swoje plany. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, okazało się, że mimo, że przyszłyśmy 45 minut wcześniej, nie było już dla nas ani jednego wolnego leżaka! Cytując Chmielewską: „Osoby były mrowie, a mrowie”, ale biorąc pod uwagę to, co działo się na scenie, nie powinno być to dla nas dużym zaskoczeniem… Po kilku latach spędzonych w Warszawie, wreszcie odnalazłam to, za czym tak bardzo tęskniłam!
Teatr Pijana Sypialnia nie jest ani publiczny, ani komercyjny, ani nawet offowy, czy alternatywny. Jest po prostu niezależny i wspólnotowy – tworzy go grupa młodych, zaprzyjaźnionych ze sobą osób, kochających teatr. Stanisław Dembski (reżyser) pytany, w jednym z wywiadów, o charakterystykę Pijanej Sypialni podkreśla, że jest to teatr muzyki i ruchu. Zgadzam się z tym, choć dodałabym jeszcze, że jest to teatr kontekstów, bo tym czym ujął mnie najbardziej, była wielość odniesień i znaczeń. Nie bez znaczenia jest także cały kontekst związany z tym teatrem. Tamtego wieczoru, oglądając premierowe wykonanie „Sztuczek”, widziałam teatr Pijana Sypialnia po raz pierwszy. Wracając do domu, zastanawiałam się co tak naprawdę wpłynęło na mój jednoznacznie pozytywny odbiór… Oczywiście brawurowe wykonanie i niebanalny scenariusz, ale chodziło także o coś więcej – o pasję, której odegrać się nie da, a którą można jedynie dzielić się z innymi.
Pewnego dnia, kilku młodych artystów, których łączyło to samo pragnienie postanowiło stworzyć „teatr najlepszy na świecie”. Wielu spośród nich, przyjechało do Warszawy na studia, i jak twierdzą, to miasto ich połączyło. Nie dziwi zatem, że jeden z pierwszych spektakli „Osmędeusze” był dedykowany Warszawie. Wykorzystano w nim jeden z tekstów Białoszewskiego, w którym przywołana jest przedwojenna stolica wraz z jej ówczesnym folklorem. Jako Warszawianka Flancowana z przyjemnością zobaczyłabym ten spektakl, jednak póki co, na długo w mojej pamięci pozostaną „Sztuczki”. Nie sposób opowiedzieć fabuły z taki wdziękiem, z jakim została odegrana na scenie, mogę jedynie powiedzieć, że od kilku dni, wchodząc do pracy, na pytanie: gdzie jest kawa, odpowiadam sobie w myślach: W szufladzie, zamknięta na klucz, przez Pana Dyrektora… Oczywiście, nie zrozumie tego nikt, kto spektaklu nie widział, co z kolej pokazuje, że teatr tworzy wspólnotę pomiędzy aktorami i widzami –odbiorcami tych nieuchwytnych, nienamacalnych przeżyć. Podobno, początki Teatru Pijana Sypialnia, były rozgrywane w prywatnych mieszkaniach, knajpkach i barach mlecznych. Zdarzało się wtedy, że obsada była bardziej liczna niż publiczność. Dziś, widzów obecnych na spektaklu, z wielkim trudem można by pomieścić w budynku niejednego z warszawskich teatrów… Kto wie, być może będzie taki czas, kiedy Warszawianka Flancowana stanie się równie popularna? Bo jak twierdzi jeden z założycieli Teatru Pijana Sypialnia: „Nic nie przychodzi łatwo. Myśmy mieli wiele momentów załamań, kiedy myśleliśmy, że nic już z tego nie będzie. Ale wierzyliśmy w to, co robimy. Ważne jest, żeby nie robić spektakli tylko dla swoich przyjaciół. Żeby grać w różnych miejscach, wychodzić do ludzi, pokazywać się. To jest bardzo istotne. Wszystko zależy od determinacji i od tego, jak mocno się to kocha…”
Fot. Zofia Zabrzeska