Ulica Dawna – wciąż aktualna
W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.
Rzecz działa się na pograniczu ulic Magazynowej i Samochodowej… W okolicach nowo powstałego osiedla, w którym mieszkania sprzedały się na pniu, choć każdy zachodził w głowę, jakim cudem ktoś w ogóle chce tu mieszkać… W tych właśnie rejonach w wyjątkowo senny poranek piliśmy wspólną kawę… Kwestia jej smaku pozostawiała wiele do życzenia. Czym innym jest jednak kawa, a czym innym natomiast toczona przy niej rozmowa. Od kilku minut mówiliśmy o tym, jak spędziliśmy wczorajszy wieczór, kiedy nagle do rozmowy włączył się Janek: „wczoraj grali Bartycką”… Mówiąc to, spojrzał na nas z całą powagą majestatu, zupełnie tak, jak gdyby opowiadał o nowo wystawianej operze w Teatrze Wielkim.
Cisza.
Spojrzeliśmy z Ksawerym po sobie, potem spojrzeliśmy na Janka, na powrót na siebie i znów na Janka. W głowie szumiało mi tylko jedno pytanie: kim była, albo kim jest Bartycka, bo daj Boże wciąż jeszcze żyje… Krępująca cisza trwała nadal i nic nie wskazywało na to, że Janek sam z siebie zaspokoi malującą się na naszych twarzach ciekawość.
– A zatem, nie wiecie kim była Bartycka?
Zazwyczaj w takich sytuacjach Człowiek przyznaje się od razu do swojej niewiedzy, jednak ta sytuacja nie była typowa. Doświadczenie uczy, że będąc celowo wprowadzonym w kozi róg trzeba grać na zwłokę. Chcąc być wierną tej zasadzie – po prostu nic nie powiedziałam! Odezwał się natomiast Ksawery:
– Janek, oczywiście, że nie wiemy. Powiedz nam kim była Bartycka…
Zastanawiając się nad tym, czy Bartycka mogłaby na przykład być skrzypaczką, harfistką, bądź wybitną pianistką, zaczęłam śmiać się homerycko. Janek, nadal nie odpowiadając na zadane przez Ksawerego pytanie, spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Z czego się śmiejecie, Koleżanko? – nagły i niespodziewany powrót do PRL-owskiej nomenklatury sprawił, że zaczęłam śmiać się jeszcze bardziej. Ledwo mogąc wykrztusić z siebie słowa, odpowiedziałam zdawkowo: „śmieję się z kontekstu sytuacyjnego”…
Janek patrzył na mnie z powagą, która groteskowo kontrastowała z moim rozbawieniem…
– A może śmiejesz się, bo nie wiesz kim była Bartycka?
Nagle poczułam się, jak uczennica niespodziewanie wywołana do odpowiedzi… Nie mając odwagi przyznać się wprost do swojej niewiedzy, patrzyłam czujnie na Janka i zastanawiałam się, czy Bartycka nie była przypadkiem laureatem nagrody Nobla w dziedzinie literatury. To byłaby prawdziwa katastrofa! Koncentrując swoje myśli zasadniczo na tym, że znam przecież wszystkich polskich noblistów, szukałam w pamięci, czy nie jest to aby jakiś pseudonim. Może artystyczny, może konspiracyjny – trudno powiedzieć. I wtedy właśnie na ratunek przybyła mi Grupa Kabaretowa w swojej dwuosobowej reprezentacji. Nie czekając długo na dalszy rozwój niefortunnych zdarzeń, rzuciłam w ich stronę: „słyszeliście, że wczoraj grali Bartycką”?
Jeden z Członków Grupy obdarzył mnie miną, która bez wątpienia świadczyła o tym, że pojęcia nie ma o Bartyckiej, drugi natomiast powiedział: „nie wiem co prawda kim była Bartycka, ale wiem, że w Warszawie na Bartyckiej strasznie śmierdzi – z pobliskiej hurtowni kafelków”. Obróciłam się w stronę Janka z miną pełną pretensji.– A zatem Bartycka to nazwa ulicy? – Oczywiście, usłyszałam w odpowiedzi… W myślach pożałowałam tylko jednej rzeczy: że zastanawiając się nad tym, kim była Bartycka, nie zapytałam wcześniej o jej imię. Wówczas scenka rodzajowa wyglądałaby następująco:
– Hej, wiesz kim była Bartycka?
– A o którą Bartycką chodzi? Miałam w szkole niejaką Hankę Bartycką, jednak Bartycki to popularne nazwisko…
Nie wdając się jednak w dalszą polemikę, pomyślałam o tym, że w mieście, które tożsamościowo jest mi bardzo bliskie, wciąż nie znam jeszcze wszystkich ulic. Zapytana o drogę, nie zawsze potrafię udzielić odpowiedzi… Ale są takie ulice, które darzę szczególnym sentymentem.
Kilka dni temu, wybrałam się na wieczorny spacer po Starym Mieście, żeby zrelaksować się po intensywnym dniu. Idąc Senatorską w kierunku Miodowej pomyślałam, że przy odrobinie szczęścia uda mi się uchwycić na zdjęciach moją ulubioną ulicę. Zazwyczaj przechodzi tamtędy wiele osób, bo nie tylko ja lubię to miejsce, ale tego dnia wszystko wskazywało na to, że będę tam jedną z nielicznych… Ulica Dawna, jak sama nazwa wskazuje, wpisana jest w krajobraz miasta od dość dawna… Niezmiennie zachwyca przechodniów, którzy idąc Jezuicką w stronę Rynku Starego Miasta, mimowolnie odwracają się w prawo, aby choć na chwilę spojrzeć w jej kierunku.
Mnie zachwyca głównie za sprawą soczystych kolorów, którymi jest wymalowana. W przeważającej części jest niebieska, co czyni ją niezwykle piękną niezależnie od pogody i pory dnia. Raz jest bardziej melancholijna, innym razem do złudzenia przypomina bezchmurne portugalskie niebo. Jest też niesłychanie romantyczna, bo stanowi zaułek schowany pomiędzy znacznie bardziej popularnymi i uczęszczanymi staromiejskimi ścieżkami. Co ciekawe, kiedy patrzy się na ulicę Dawną od strony Tarasu Widokowego, można odnieść wrażenie, że jest się na spacerze w Lizbonie i nagle nabrać ochoty na lampkę dobrze schłodzonego vinho verde… Nie da się ukryć, że na tej niewielkiej i stosunkowo wąskiej uliczce można poczuć się jak na wakacjach. Temu złudzeniu sprzyjają z kolei radosne i dość głośne międzynarodowe rozmowy, które płyną z pobliskiego hostelu…
Tym razem słyszałam głównie włoskie i hiszpańskie dialogi, przerywane niekiedy spontanicznym śmiechem. Jednak na samej ulicy nie było nikogo poza mną… Pierwszy raz od „dawna”, mogłam się cieszyć atmosferą tej ulicy w pojedynkę. Mimo późnej pory i niesprzyjającej pogody jedyną przeszkodą w zrobieniu zadowalających zdjęć były ustawione na fasadach budynków rusztowania… Kto wie, może są zapowiedzią tego, że już wkrótce będzie tu jeszcze piękniej?
Fot. Zofia Zabrzeska