Warszawa – miasto, które stoi w kolejce po wejściówki i autografy
W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.
„Kapitanie mój kapitanie” – po tych słowach nastała cisza i zgasły wszystkie światła. To był dla mnie idealny czas, aby z kieszeni marynarki dobyć chusteczkę i osuszyć ślady wzruszenia. Zastygłam w bezruchu, niezdolna do tego aby bić brawo. Potrzebowałam przestrzeni do refleksji, musiałam dojść do siebie, ochłonąć…
Stowarzyszenie Umarłych Poetów po raz pierwszy widziałam w telewizji – z moją Siostrą, wtedy niewiele z tego rozumiałam bo miałam zaledwie dziewięć, może dziesięć lat. Na tym właśnie polega przywilej posiadania starszego Rodzeństwa. Przywilej posiadania Przyjaciół i Znajomych polega natomiast na tym, że jest z kim chodzić do teatru, nawet wtedy kiedy mieszka się z dala od Rodzeństwa.
Dwie godziny wcześniej, siedząc na wygodnej, skórzanej sofie w teatralnym foyer, myślałam o tym, że to przedstawienie miałam obejrzeć z moją „Bratnią Duszą”. Tymczasem spontaniczną decyzję o wybraniu się do teatru podjęłyśmy razem z moją Przyjaciółką zalewie na kilka chwil przed wyjściem z pracy. Właśnie wznosiłyśmy toast lampką wytrawnego wina w kolorze rubinu, kiedy podwoje teatralne przekroczył Maciej Musiałowski. Zamarłam – nie, nie dlatego, że jestem jego fanką, ale dlatego, że w nim właśnie platonicznie i z całego serca zakochana jest moja „Bratnia Dusza”. Ju opowiadała mi całkiem ciekawą anegdotę, ale wierzcie mi, miałam ochotę jej przerwać i rzucić się w pościg za aktorem w pogoni za autografem dla P. Oczyma duszy swojej widziałam już tę scenę, kiedy ja zupełnie zdesperowana i pełna nadziei zarazem żebrze o krótką, lapidarną dosłownie myśl skondensowaną w kilku słowach. Co mnie powstrzymało? Zasady dobrego wychowania? Savoir Vivre, empatia… Kto chciałby na kilka minut przed przywdzianiem kostiumu dekoncentrować się w rozmowie z bądź co bądź obcą osobą?
Chwila umknęła, szansa też. Aktor zniknął mi z oczu. Ponownie spojrzałam na Ju i wsłuchałam się w opowiadaną przez nią historię. Kilka minut później, na znak Pana Kasjera zaczęła formułować się kolejka po wejściówki. Ta sytuacja niezmiennie przypomina mi jeden ze skeczy kabaretu Hrabi, jednak z tą różnicą, że tu nie stoi się po bułki, a po szansę dostania się na upragnione przedstawienie teatralne. Bardzo lubię ten moment, kiedy ludzie wchodząc do teatru rozglądają się wokół i pytają: „kto z Państwa jest ostatni”, po czym ze skrupulatnością godną maturzysty obliczają prawdopodobieństwo zdobycia wejściówki. Wejściówka – trzeba wiedzieć, w każdym teatrze jest dobrem w równym stopniu reglamentowanym co pożądanym – zwłaszcza jeśli bywa się w teatrze częściej niż trzy razy w miesiącu… Co do nas, nie było żadnej wątpliwości – byłyśmy na Grójeckiej od przeszło półtorej godziny, dlatego już po chwili zajęłyśmy wygodne miejsca na widowni. Światła zgasły, rozpoczęło się przedstawienie! Na scenie pojawił się aktor wielki i wybitny – Wojciech Malajkat.
W nawiązaniu jakby do fabuły, a trochę do kontekstu sytuacyjnego powróciłam myślami do czasów licealnych i mojej szkolnej wycieczki do Warszawy. Całą klasą wybraliśmy się wtedy na Dekameron do Teatru Współczesnego na Mokotowskiej. Przyznam szczerze, że pomimo profilu humanistycznego niewiele pojęłam z tej sztuki, a do antraktu dotrwałam raz po raz przysypiając… Tak wiem, absolwentka wydziału filologicznego nie powinna się tym chwalić, tak jednak było i już. Kiedy w końcu przedstawienie dobiegło końca, wyszłam z sali jako pierwsza, aby zmyślnie zapytać Personel, o to którędy wychodzą z teatru aktorzy. Bardzo zależało mi na tym, aby tego wieczoru zdobyć autograf Malajkata, w którym byłam zakochana po uszy! Informację oczywiście zdobyłam i już po chwili czatowałam przy drzwiach służbowych. Nasz autokar miał odjeżdżać do hotelu za kilka minut, miałam zatem niewiele czasu. Tymczasem drzwi wreszcie się otwarły. Stał przede mną, na wyciągnięcie ręki. Intuicyjnie się zatrzymał i uśmiechnął. A ja? Stałam jak przysłowiowa Żona Lota, innymi słowy jak słup soli i nie byłam w stanie wydobyć z siebie słowa. Wojciech Malajkat odszedł w kierunku Placu Zbawiciela, a ja stałabym dalej jak świeca, gdyby nie to, że koleżanki z klasy podbiegły do mnie i powiedziały, że wszyscy czekają już tylko na mnie.
Od tamtej pory minęło piętnaście lat, a ja ponownie mogłam oglądać na scenie jednego z moich ulubionych aktorów, który grając rolę Nauczyciela z namaszczeniem wywiązywał się z pełnionej funkcji, dając świetny przykład gry aktorskiej młodszemu pokoleniu.
Po chwili ciszy wybrzmiały brawa i owacja na stojąco. Niespiesznym krokiem udałyśmy się w kierunku szatni. Kiedy wychodziłyśmy z teatru, obejrzałam się za siebie i wtedy znów zobaczyłam Macieja Musiałowskiego. Rozmawiał ze znajomymi pod plakatem reklamującym spektakl. Zatrzymałam Ju gestem dłoni i wskazałam w jego kierunku. To jest ulubiony aktor P, może podejdę i poproszę o autograf, tyle że nie mam długopisu. – Poczekaj, ja powinnam mieć w torbie coś do pisania… W tym momencie aktor przeszedł obok nas i poszedł przed siebie. Zdążyłam tylko westchnąć do Ju – za późno – kiedy nagle coś wymknęło mu się z ręki, tak że musiał obrócić się w moją stronę i cofnąć w moim kierunku. – Przepraszam Pana… odparłam niepewnie. – Tak? Odpowiedział ciepło i z uśmiechem… – Przepraszam, że przeszkadzam, ale sytuacja jest tego typu, że moja Przyjaciółka jest Pana fanką, byłaby przeszczęśliwa, gdyby dostała Pana autograf, czy byłby Pan tak miły? –Oczywiście. W tym momencie aktor wziął do ręki ulotkę teatralną, którą wręczyłam mu przed chwilą oraz długopis pozyskany od Ju i zaczął pisać, po czym spojrzał na mnie i sformułował refleksję w formie pytania: rozumiem, że Pani Przyjaciółka jest bardzo kochana? Przysięgam, że w tym momencie nogi się pode mną ugięły, zupełnie tak jak gdybym znów miała piętnaście lat, a nie… jakbym była starsza od niego o co najmniej dekadę… – Jest bardzo Kochana – potwierdziłam.
Fot. Zofia Zabrzeska