Warszawa, miasto na które mam ochotę
W naszym piątkowym cyklu kolejny tekst z blogu Warszawianka Flancowana.
O tym, jak działa ludzki mózg, przekonujemy się jeszcze będąc dziećmi, najczęściej pięcioletnimi, kiedy to ucząc się jeździć na rowerze ochoczo gnamy przez osiedlowy deptak, aż do momentu, w którym to obejrzymy się za siebie i zobaczymy, że Tata nie trzyma nas już za siodełko. Wówczas – jedynie z małymi wyjątkami, co odważniejszych spośród nas – upadamy z hukiem na ziemię, rysując przy tym rower, unicestwiając dzwoneczek, nabijając gigantyczne siniaki i (dziękować Bogu) nie rozbijając głowy mimo braku kasku, który zwłaszcza na początku lat dziewięćdziesiątych był elementem wystroju jedynie profesjonalnych sportowców, a nie kilkuletnich rowerzystów…
Właśnie wtedy uświadamiamy sobie jak wiele zależy od tego, co w danym momencie myślimy… W naszym dorosłym życiu natomiast, kluczowy wydaje się moment, w którym zdajemy sobie sprawę, jak wiele zależy od tego, w jaki sposób postrzegamy rzeczywistość. Co ciekawe, w każdej sytuacji można postrzegać ją w dwójnasób – cytując Klasyka: optymistycznie i pesymistycznie – wybór należy do nas.
Niebawem minie rok od czasu, kiedy w Polsce w związku z pandemią zaczął obowiązywać chwilowy zakaz przemieszczania. Co do zasady usprawiedliwieniem dla wyjścia z domu były zakupy jedynie niezbędnych produktów, a także droga do pracy i z powrotem. Pamiętam, że żyjąc wówczas w absolutnej izolacji, raptem kilka miesięcy po przeprowadzce ze Śródmieścia na górny Mokotów zastanawiałam się, czy aby nie lepiej było wyjechać na Śląsk. Warszawa w niczym nie przypominała mi już tego miasta, którym była dla mnie przed „covidem”. Są w Polsce małe miejscowości, w których nie ma kin, teatrów, restauracji, ani nawet kawiarni. Nagle dotarło do mnie, że mieszkam w jednej z nich – tyle, że znacznie większej.
Ile to razy pisałam o tym, że Warszawa to jedyne takie miejsce w Polsce, które tętni życiem do tego stopnia, że pełni funkcję „respiratora” – pobudza do życia, daje nadzieję, stwarza możliwości każdemu, bez wyjątku. Tymczasem zupełnie niespodziewanie stała się dla mnie miejscem bez perspektyw. Pomiędzy jednym a drugim odcinkiem Seksu w Wielkim Mieście, przypomniałam sobie jedną z moich ulubionych scen, w której główna bohaterka mówi do swojej przyjaciółki: przestań narzekać, bo przegapisz! Jakby na nowo usłyszałam sens tej wypowiedzi i zrozumiałam, że w gruncie rzeczy mam dwa wyjścia: wejść na terytoria, od których do tej pory, niezależnie od okoliczności starałam trzymać się z daleka, albo wręcz przeciwnie – poszukać w tej nietypowej sytuacji przestrzeni dla siebie. Takiej przestrzeni, która da mi poczucie wolności i nadziei. Wybrałam drugi wariant i założyłam wygodne buty. Obiecałam sobie, że tego dnia wrócę do domu inną drogą.
Już wcześniej, z okna miejskiego autobusu, po wielokroć spoglądałam w kierunku placu otoczonego rzędem półkolistych zabudowań. Postanowiłam zobaczyć go z bliska. Prawdę powiedziawszy, stojąc na środku owalnego skweru byłam przekonana, że znajduję się w centrum Placu Słonecznego, o którym słyszałam nie raz. Sugestywne wrażenie potęgowały promienie słońca, które z prawdziwie wiosenną śmiałością buszowały w najlepsze pomiędzy koronami drzew. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero miejska tabliczka w kolorze portugalskiego azulejos, informująca o tym, że dotarłam na Plac Dionizego Henkla. Rzecz jasna zdawałam sobie sprawę z tego, kim był patron miejsca, jednak nie miałam zielonego pojęcia o tym, że plac na którym stoję, jest jednym z najmniejszych na Żoliborzu. Pamiętam, że wpatrując się w kremowe budynki zwieńczone ceglanymi dachami otoczone zewsząd zieloną roślinnością na powrót poczułam klimat tego miasta. Nie wiem, czy bardziej za sprawą architektury, czy kameralnej atmosfery powracałam tu systematycznie.
W pewnym momencie moja znajoma, trzymając w ręku lody z pobliskiej cukierni, powiedziała mi, że jeśli podoba mi się na Henkla, to koniecznie powinnam wybrać się na Wieniawskiego. Pokrótce wyjaśniła mi w jaki sposób mogę się tam dostać i zrobiła to na tyle skutecznie, że pojawiłam się tam jeszcze tego samego dnia. Idąc aleją Wojska Polskiego w kierunku Placu Inwalidów czułam, że jestem już blisko. Nagle zorientowałam się, że przechodzę obok ulicy, o której nikt mi wcześniej nie wspominał. Skręciłam w lewo i weszłam w Brodzińskiego. Poczułam się trochę jak w bajce, ale nie dlatego, że to co zobaczyłam było nierzeczywiste, ale dlatego, że było odmienne. Zupełnie tak, jakbym nagle znalazła się w innym mieście, może nawet kraju – w Toskanii, w Prowansji?
Idąc przed siebie wzdłuż zmyślnej zabudowy dotarłam do ulicy Niegolewskiego, która w konsekwencji krzyżuje się z Wieniawskiego. Z całą pewnością nie ma w Warszawie piękniejszej przecznicy niż ta. Jeśli ktokolwiek z Was wygra miliony w totolotka i będzie zastanawiać się, co zrobić z główną wygraną, powinien odwiedzić to miejsce i czym prędzej kupić tutaj mieszkanie... Dom to jednak nie same ściany, nie wystarczy nawet najpiękniejsza zabudowa… Najważniejsi są ludzie. Tutaj mieszkają wyjątkowi – otwarci i życzliwi. Czasem mówią z uśmiechem „dzień dobry” choć widzą Cię po raz pierwszy. Wtedy lubię wyobrażać sobie, że mieszkam tu, a dwa domy dalej mieszkają moi najbliżsi, że za płotem jest moja Siostra i biegają nasze psy, i że dzieci się śmieją, i na nowo widzę tę Warszawę, za którą tak bardzo tęsknię – która tętni życiem, hałasuje radością, szczerzy się uśmiechem i wierzę, że to miasto jeszcze zakwitnie na nowo i że będzie zielono. Bo zieleń to kolor Żoliborza i życiodajnej nadziei.
Fot. Zofia Zabrzeska